sobota, 4 stycznia 2014

Noworoczna przejażdżka na kapciu

Nowy rok rozpoczęłam rowerowo. Miałam zamiar wprawdzie pojechać dłuższą trasę, ale możliwość wyspania się zwyciężyła i wstałam nieco za późno, by wywozić się dalej SKM. Pozbierałam graty, spakowałam termos i kanapki i do ostaniej chwili zastanawiając się, gdzie jechać, wyszłam z domu z rowerem pod pachą. Padło na rundkę po okolicach, brzegami jezior.
Miasto w noworoczne przedpołudnie sprawiało wrażenie opustoszałego. Mało samochodów, mało ludzi. Nawet w Parku  Oliwskim nie było zbyt wielu spacerowiczów.


Pojechałam ulubionym podjazdem przez Dolinę Ewy, gdzie spotkałam parę osób biegających, jadących na rowerach, czy też spacerującycj.


Warunki w lesie świetne - dość sucho, nie wiało, nie padało. Dalej przez Owczarnię i Osowę pojechałam na Nowy Świat. Tam napotkałam pierwsze tego dnia jezioro - Wysockie. Jako jezioro rynnowe jest o tyle wyjątkowe, że jego głębokość dochodzi do jedynych 5,9m. 


Następnie udałam się przez las w kierunku Nowego Tuchomia. Lasek mały, ale bardzo urokliwy - stare drzewa, wygodna droga, piękny zapach. 


Za tym pięknym odcinkiem czekał mnie krótki odcinek kopnego piachu, ale tym razem przejechałam to miejsce bez najmniejszego problemu! Wszystko dzięki dość szerokim oponom i wilgotnemu podłożu. 
Następnie odwiedziłam Jezioro Tuchomskie. Jest to zbiornik pełniący funkcje rekreacyjne. Niemal rok temu podziwiałam rozpędzone bojery ślizgające się na tafli zamarzniętego Tuchomia. Tym razem nie było amatorów żadnych sportów, a jezioro w znacznej części zakrywała mgła. 


Po wdrapaniu się na krótki, ale dość stromy podjazd, we wsi Warzenko, zauważyłam, że mam nie tylko amortyzowany widelec z przodu, ale i dziwną amortyzację tyłu. Niestety - winą tego był brak powietrza w tylnym kole. Podjechałam jeszcze kawałek za wieś i zajęłam się szybką naprawą usterki. Myślałam, że to wina uszkodzonego wentyla (przekrzywił się mocno), więc wyprostowałam, napompowałam i po paru łykach herbaty, ruszyłam dalej, by nie wychłodzić się za mocno. Nie było gdzie się za dobrze schować, jedyną osłoną od wiatru stanowiło wielkie, powalone drzewo. 


Niestety moja mała pompka wyjazdowa i moje dość słabe ręce nie pozwoliły mi dobrze dopompować koła. Ale też powietrze powoli, ale skutecznie uciekało, więc między Tokarami a Czeczewem, w rozległej, ale dość osłaniającej od wiatru dolnie, znów dopompowywałam koło. Tu już byłam pewna, że wentyl jest uszkodzony, ale obawiałam się zmiany dętki na zimnie, by się nie wychłodzić a i żeby kolejnej nie uszkodzić jeśli to wina obręczy. Trudno, toczyłam się dalej, puste asfalty nie cieszyły aż tak, jak powinny, ale widoki jak zwykle - bajka.



 Miałam jeszcze pojechać w kierunku jezior Wysoka i Kamień, ale z racji awarii odłożyłam to na inny termin. Z Czeczewa przez Warzno udałam się do Kielna. Tam obowiązkowy przystanek nad Jeziorem Kielno. 


W Kielnie skręciłam na Bojano i tam w boczną drogę, która miała zaprowadzić mnie do Gdyni. Nie trafiłam w trasę wybraną na mapie, ale ul. Na Dambnik okazała się dość przyjemnym szutrem, tylko miejscami mocno dziurawym. Po drodze kolejny przystanek na dopompowanie koła, jak się później okazało nie ostatni, bo tuż przed domem musiałam robić jeszcze dwa takie postoje. 


W Gdyni trafiłam na maszt radiowo-telewizyjny, który dobrze obrazował przejrzystość powietrza. Miało być słonecznie, a było... 


Trudno - ważne, że nie padało. Przez Trójmiejski Park Krajobrazowy wracam niebieskim szlakiem rowerowym, następnie zjeżdżam łagodnym Rejem. Wycieczka zamknęła się w 50km, co poskutkowało niezłym zmęczeniem. Dętkę zdjęłam dopiero następnego dnia i... okazało się, że wentyl był w porządku, a winna schodzącego powietrza była malutka dziurka. Rok rozpoczęty rowerowo, więc mam nadzieję, że taki będzie cały. Tylko obym nie miała non stop awarii ;) 

środa, 17 kwietnia 2013

Pierwsza wiosenna przejażdżka po pracy

Rano jeden seansik w Porcie i czas na wycieczkę. Olo z Turystą pojechali na Wieżycę, więc ruszyłam gdzieś w trasie ich złapać. Skierowałam się wzdłuż Marynarki Polskiej i murów stoczniowych do centrum. Stoczniowe budynki wymierają. Nie ma już muralesów Iwony Zając, nie ma wielu budynków.


Smutne to, nie podobają mi się takie zmiany, wyburzanie pięknych budynków, rozbiórka dźwigów... Ale zapewne tak jest taniej i łatwiej.
Potem Kartuską i podjazdem pod Łostowicką. Brakuje przełożeń na szosie, oj brakuje, ale po jednym podjeździe jest jeszcze ok. Dalej Warszawską i Jabłoniową, a że tam ruch jak zwykle spory, to staram się cisnąć, co nie wychodzi mi na dobre i w Otominie nad jeziorem już czuję, że mi ciężko i już nogi bolą ;) Do tego flak w obu kołach nie pomaga.


Zjadłam regeneracyjnego banana i ruszyłam szutrem w stronę Sulmina. Tu widać jeszcze resztki zimy, w bocznych drogach sporo śniegu, a główna trasa ubłocona i śliska.


Widząc to, cieszę się nieco, że Harpagan znów mnie omija...





W Sulminie pytam zdziwionego moim widokiem wyrostka o drogę na Leźno i czy dużo na niej piachu. Odpowiada, że trochę błota na początek, a dalej już luz... Tak więc ruszam i napotykam odcinek specjalny w postaci:


A na zakończenie przez drogę przelewała się woda z łąk


Nie chciało mi się wracać, a podłoże dość miękkie, więc zdjęłam buty i zwyczajnie przespacerowałam się.
Wiosna w końcu, można zmoczyć nogi bez odmrożenia palców :)




Odcinek specjalny ukończony, trochę piachu w międzyczasie, po czym drugi odcinek specjalny (a miały być same asfalty szosowe... jak zwykle :D)


Do Leźna spotkałam jeszcze odcinek brukowy, ale to już klasyk i nuda.
W samym Leźnie natomiast - pałac i to nie byle jaki. Jest on pod opieką Uniwersytetu Gdańskiego i mieści się tam hotel.


Dalej w końcu prawdziwy płaski, dość równy asfalt, a i płaska prosta się przytrafiła. W Kczewie skręcam na Tokary. Tu znów szutrówka, ale bardzo przyjemna. Rozciąga się z niej ładna panorama na jezioro Kczewskie.


Na polach zaczyna się zielenić ozimina, wygrzewają się stada saren, czyta sielanka wiosenna. W Tokarach rozsiadam się w słońcu na przystanku i czekam aż dojadą olo i turysta. Wracamy już wspólnie przez Banino, Rębiechowo, Barniewice i Osową. Przystanek w barze chińskim w centrum Osowa, szybki zjazd ostrym Rejem i przez hipodrom do domu.
W końcu ciepły dzień, wycieczka za miasto i wypróbowałam szosóweczkę na dłuższej trasie. Oprócz braku przełożeń na podjazdy, kilku sypiących się części, to jest to klasa rower - uwielbiam :)

Pełna galeria

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Nieprzejażdżka, acz podsumowanie

Przejażdżki dziś nie było, nie ma i nie będzie.Bo codziennych 7,2km nazwać przejażdżką nie można. 31 grudnia wszyscy wokół robią podsumowania. Krótko i ja się pokuszę. 
Pierwszy rok pasji rowerowej - dużo nowego, w końcu dużo zwiedzania, wypoczynku w ciekawej formie. Pierwszy raz w tym roku zrobiłam więcej niż 30km jednego dnia - 11 lutego przejechałam ponad 50km.


Pierwsza setka pękła w drodze z Łopienki do Rzeszowa. Dokładniej to 144km i to po 7 dniach jazdy, z czego kilka dni po 80-90km po niezbyt płaskim terenie. Przy okazji zaliczyłam pierwsze jeżdżenie po górach. 

Na zlot podróżników rowerowych wybrałam się niemal tylko z powodu zebrania się fantastycznej grupy dojazdowej. Warto było. wieczorne ogniska, piękne widoki, wspaniali ludzie. Znów kilometraże dla mnie abstrakcyjne. 

 

Zlot zakończył się wprawdzie dla mnie lekką kontuzją, ale niewiele później zrobiłam 'życiówkę' - 220km do Torunia - po mapę Norwegii, do której miałam już bilety. 
5 lipca spakowałam rower i ruszyłam na przejażdżkę roku. 28 dni jazdy po górach. 27 dni deszczu, fantastyczne widoki, litry potu, kilka łez, dużo uśmiechu. Najdłuższy wyjazd zagraniczny w życiu, najdłuższy samotny wyjazd, najwięcej kilometrów rowerem w miesiącu, najwyższe wzniesienia i wiele, wiele innych 'naj'. Było ciężko, pięknie i niesamowicie. 


Wróciłam zmęczona, więc sierpień nie był zbyt obfity w wyjazdy. Parę dni po pomorzu, parę dni w Borach. We wrześniu udało mi się wrócić w Sudety, by między innymi  przejechać trasę stu zakrętów. 


Jesienią wzbogaciłam się o mieszczucha, czyli stylową szosę. 

 

Wszystkiego razem wyszło ponad 9300km. W śniegu i mrozie dochodzącym do -22°C, w deszczu, w wietrze, słońcu i upale. Parokrotnie zaliczyłam drobne kontuzje, kilka upadków. Ale przede wszystkim poznałam masę fantastycznych ludzi. Wyprawkowe kilometry, wieczorne ogniska to najlepszy czas w tym roku. Rewelacyjny odpoczynek, kupa śmiechu i wiele pięknych miejsc. 

Na koniec mapka. Zielone obszary oznaczają gminy, przez które przejeżdżałam w tym roku. 



I to by było na tyle :) Frajda jest nadal, pomysłów na wyjazdy masa. Zimą dystanse niewielkie, ale apetyt rośnie, więc czekam na wiosnę. Czekam też na wyprawki, jednodniówki i inne przejażdżki. 

środa, 1 sierpnia 2012

Przejażdżka po fiordach Norwegii 5-31VII2012

Kiedy kupowałam rower – myślałam o 2-3 dniowych wyjazdach w okolice Trójmiasta. Później chciałam pojechać na tydzień – w Polskę. Skończyło się na 26 dniach w Norwegii. Dlaczego tam? Bo bezpiecznie, łatwo i szybko można się tam dostać, nie ma problemu z nocowaniem na dziko (taaak…) no i jest pięknie. Nieśmiało kupiłam bilety na samolot, po czym na majówkę pojechałam pierwszy raz w życiu pojeździć po górach – w Bieszczady. Później wypad na zlot i decyzja – jadę. Trasa wstępnie wybrana, sakwy spakowane, w drogę!



Na miejscu parę spraw mnie zaskoczyło. Rozbijać się z namiotem można wszędzie, byle nie bliżej niż 150m od domów, ale owe nie bliżej wypadało na stromych skałach lub na polach uprawnych, ewentualnie wysoko w górach. Nocowałam więc zwykle na gospodarza, czasem na dziko, najchętniej przyczepiając się do już biwakujących osób. Dzięki temu wieczorami miałam z kim porozmawiać, a i poczucie bezpieczeństwa większe. Zdarzyło się spać w pomieszczeniu gospodarczym przy oborze, nad fiordem, pod lodowcem, czy przy samej drodze – ruchliwej i w dużej miejscowości, ale jak zmęczenie przychodziło, to wystarczyło się położyć i sen sam przychodził. Miło wspominam wieczór z sakwiarzami z Rosji, czy też biwakowanie na parkingu z Polakami i Francuzem.

Parokrotnie zostałam przyjęta do domów – raz pytając po angielsku o możliwość rozbicia się z namiotem w ogrodzie zorientowałam się, że pytam Polaków, raz zatrzymali się przy moim rowerze, przywitałam się po polsku, a oni zdziwieni zgarnęli mnie i nie wypuścili w trasę, a raz miły Norweg po krótkiej rozmowie zabrał mnie do siebie i spędziłam z jego rodziną 3 dni.
Po drodze miałam też przyjemność porozmawiać z trampem z Australii, który mi trochę przemówił do rozsądku, dzięki czemu łatwiej mi się jechało
Parę osób ratowało mnie czymś do przegryzienia, czy też zwyczajnie zatrzymywaliśmy się porozmawiać. Ludzie są niesamowici, szczególnie gdy pogoda była gorsza – zawsze znajdował się ktoś miły i pomocny.
A pogoda? Wiedziałam, że będzie padać, strój przeciwdeszczowy się sprawdził (sztormiak, spodnie przeciwdeszczowe, gumowe nakładki na buty i rękawice nurkowe z pianki). Natomiast nie spodziewałam się, że na 26 dni pobytu bez deszczu będzie 1 dzień. Wszystko było mokre – w sakwach i na zewnątrz. Było to o tyle męczące, że trudno mi było zatrzymać się, by gdzieś odpocząć w ciągu dnia. Trawa, ławki, skały – nawet jak nie padało, to wszystko było mokre, albo było na tyle zimno, że ciężko się było zatrzymać na dłużej. W wyższych partiach gór temperatura zwykle wynosiła 4-5 stopni, a w dolinach było to często 11-13 stopni. Do tego po pierwszych dwóch dniach przyszły na tyle niskie chmury, że przez następnych kilka dni wjeżdżając powyżej 400m nad poziom morza widziałam tylko chmury. Na szczęście ostatni tydzień przyniósł sporo słońca, więc mimo bardzo silnego wiatru i przelotnych deszczy, mogłam się nacieszyć lepszą pogodą, a przede wszystkim znakomitą widocznością.

Trasa, jaką zrobiłam widokowo jest znakomita. Fiordy, lodowce, góry, śnieg, skały, budownictwo i wiele, wiele innych. Podjazdy okazały się nie być takie trudne, bo choć są długie, to mają łagodne nachylenie. Zdecydowanie dobrym pomysłem był spacer pod lodowiec oraz na Preikestolen. Również dobrym pomysłem były dni odpoczynku, kiedy wiedziałam, że mam zapas czasu. Dzięki temu nie znudziło mi się bycie w drodze. Trasy w Norwegii są niesamowite. Wbite w ściany skalne, przecinające góry, długie mosty, czy fantastyczne tunele. Bo jaki sens jest budować serpentyny na ścianach skalnych, skoro można wydrążyć tunel wijący się jak sprężyna w dół.

Podsumowując – wyjazd oczywiście uważam za udany. Początki wprawdzie ciężkie, bo namęczyłam się na podjazdach a i tak niewiele widziałam, a do tego Olo się postarał, dzięki czemu miałam masę małych awarii (rozwalony dzwonek, światło tylne, czołówka, problemy z hamulcami i przerzutkami, podarte spodnie, zepsuty sandał i najbardziej irytująca – awaria obiektywu). Później pogoda się zaczęła nieco poprawiać, spotkałam niesamowitych ludzi, aż na koniec nie chciało się wracać, bo tylko lepiej i lepiej było. Trasę zrobiłam prawie taką, jak zaplanowałam. Odpadła mi niestety Rallarvegen ze względu na zalegający śnieg (dzięki Ciman za informację!), ale za to spędziłam cudowne dni nad morzem Północnym u rodziny Norweskiej. Budżet (mimo nieplanowanego wydatku na światełka) zamknął się w planowanej kwocie. W marketach można się zaopatrzyć w smaczne jedzenie, które wcale nie jest droższe niż w Polsce. Sałatka ziemniaczana, dżem pomarańczowy i fiskebollar stały się moimi ulubionymi ‘potrawami’, które aż zakupiłam na powrót do domu. Trzeba tylko brać pod uwagę to, że w weekendy większość sklepów jest zamknięta, przez co raz w poniedziałek wyruszyłam dopiero po 10, a miałam wtedy najcięższy podjazd do pokonania i kryzys fizyczny :)

Wyjazd dużo mnie nauczył, nie tylko o podróżowaniu. Czy się bałam? Tak, że nie wytrzymają mi kolana ;) Wytrzymały, dopiero teraz, prawie 3 tygodnie po powrocie mi dokuczają. 
Dziękuję bardzo wszystkim, którzy mi pomogli. Za wyjazdy tegoroczne, na których miałam szansę sprawdzić się w jeździe po górach, za holowanie mnie, gdy nie miałam sił, za wszelkie rady, smsy, rozmowy. Dziękuję za pomoc sprzętową. Dziękuję za trzymanie kciuków za powodzenie mojej przejażdżki, lub za mówienie, że nie dam rady. Dziękuję też (a może głównie?) osobom, które mi pomogły w trasie – służąc czy noclegiem, zwiedzaniem, czy po prostu rozmową :)
Dziękuję i przepraszam, że nie każdemu z osobna, ale nie chciałabym kogoś pominąć!



Trasa rowerowa 1745342 - powered by Bikemap 

niedziela, 13 maja 2012

Lębork - Gdańsk

Po majówce zaklinałam, że pojadę na Żuławy i będę jeździć tylko po asfalcie. Nie wyszło. 
Poranek niedzielny, po krótkim śnie, słońce za oknem - nic tylko jechać na jednodniówkę! Tak więc zapakowałam się w SKM i pojechałam do Lęborka. Tam szybko odnalazłam kierunek, w którym chciałam jechać i po chwili byłam już w cichym i pachnącym lesie. Na dzień dobry pod górę do tego trochę żołądek dokucza, ale humor dopisuje, aromat wilgotnego lasu wynagradza wszystko. Pierwszy, krótki przystanek - jezioro Osowo. 

Dalej fantastyczne drogi, to przez las liściasty, to iglasty, to polana jakaś się trafi. 
Wszędzie masa krzaków jagód - trzeba będzie się w sezonie tam wybrać, najeść się owoców :) Pokręciłam się, delektując się zapachem i dalej w drogę. Koło Bukowiny napotkałam stadko żurawi. Ależ głośne były! Do tego blisko, tuż koło drogi, a wcale nie uciekały, tylko pozowały do zdjęć. 
W Bukowinie obejrzałam ładny kościół i dalej skierowałam się na Kamienicę Królewską. W jej okolicy skręciłam na czerwony szlak pieszy, który poprowadził mnie przez przepiękny, dość głęboki wąwóz wyrzeźbiony przez jakiś strumyk. Taka mała woda, a takie formy tworzy - przyroda jest niesamowita! 
Następnie skręciłam zgodnie z czarnym szlakiem nad jezioro turzycowe. Znów trafiłam w fantastyczne miejsce - ciche, spokojne, piękne. Chciałoby się posiedzieć dłużej, ale sporo km przede mną a i chmury się zbierały, więc tylko zrobiłam trochę zdjęć, powygłupiałam się usiłując zrobić wesołe zdjęcia z samowyzwalacza i czas ruszyć dalej. 
Szlak, którym jechałam momentami był zupełnie nieprzejezdny - koleiny, błoto, do tego złapał mnie deszcz, więc przeczekałam najgorsze pod rozłożystym drzewem. Następnie przez Mirachowo, gdzie odpuściłam dłuższe kręcenie się po okolicy, pojechałam w kierunku Kożyczkowa, na znany mi z wyprawki zjazd serpentyną. Gdy wyjechałam z lasu, pola parowały, z jednej strony nieśmiało wyglądało słońce, a w oddali widać było czarne chmury, z których lała się woda. Czyli kolejny fantastyczny widok tego dnia :) 
Na serpentynie wiedziałam, że jest piasek i luźne kamienie, więc od początku starałam się jechać pomału. Ale przed najgorszym zakrętem nie wycelowałam, koło się rozjechało i pięknym ślizgiem położyłam się na asfalcie... Szybko sprawdziłam, czy rower i sprzęt cały, zlałam zimną wodą zakrwawiony nadgarstek, zrobiłam prowizoryczny opatrunek i ruszyłam w poszukiwaniu plastrów i wody utlenionej. Na szczęście kilkaset metrów dalej był sklep, więc zaopatrzyłam się i postanowiłam nigdy więcej nie jeździć bez apteczki :) (taaak, mądra magda po szkodzie...). 
Dalej przez Chmielno, Kartuzy, Grzybno, Żukowo i Otomin kierowałam się powoli do Gdańska. Wiele miejsc było przepięknych, wiele panoram, dróg leśnych i polnych. 
Wyjazd zakończył się na 117km, z czego zdecydowana większość wypadła po drogach gruntowych, żwirowych itp. Widoki - absolutnie przepiękne. Wiele cichych, widać, że rzadko odwiedzanych miejsc. Na pewno nie raz wrócę w te okolice, szczególnie do lasów mirachowskich, gdzie nie zjeździłam nadal tego, co bym chciała. 


Trasa rowerowa 1573013 - powered by Bikemap 

Galeria

środa, 11 kwietnia 2012

Pętla kaszubska

Piękna pogoda, cały dzień wolny - czas na rower! A że zbliżała się wyprawka, to pojechałam w kierunku okolic pierwszego noclegu. Najpierw przez Trójmiejski Park Krajobrazowy - znanym mi już dość dobrze asfaltem do Gołębiewa. Brak ruchu samochodowego, dość długi jak na TPK podjazd i to asfaltowy oraz położenie blisko wielu osiedli sprawiają, że rowerzyści chętnie zaglądają w to miejsce. 
Niestety las się kiedyś kończy i trzeba jakoś przejechać przez obwodnicę oraz ruchliwą Osową. Tym razem wybrałam jazdę wzdłuż głównej drogi oraz przebijanie się przez Chwaszczyno. Odcinek ten był wyjątkowo nieprzyjemny. Ogromny ruch, dziurawy asfalt, roboty drogowe, brak możliwości zjechania na pobocze czy chodnik. Do tego z moimi wybitnymi zdolnościami wpakowałam się pod prąd na odcinku wahadłowym. Na szczęście za Karczemkami było już spokojnie. W Kielnie przyszedł czas na ochłonięcie, słodką bułkę i chwilę nad jeziorem. 
Ale nadal bliskość szosy nie była tym, czego szukałam tego dnia, więc dość szybko ruszyłam dalej. Kolejny przystanek zrobiłam w zaprzyjaźnionej stajni. Konie w tym miejscu to głównie rekonwalescenci, zwierzaki starsze i schorowane. Ich codzienność to ogromne pastwisko, kochająca opiekunka i pyszne jedzonko. Zero pracy i stresu. Tam naprawdę można odpocząć i zobaczyć, co znaczy zrelaksowane zwierzę. 
Kilka małych wzniesień dalej skręciłam w szutrową, dziurawą drogę wzdłuż jezior Wytczok i Kamień. Nad tym drugim znalazłam pomost, na którym płynący czas nie miał znaczenia, a liczyła się tylko chwila, która mogła trwać i trwać. 
Cudownie było poleżeć, popatrzeć w niebo i posłuchać ciszy. Akumulatory doładowałam sobie na długi czas :) 
Droga powrotna do domu miała być prosta i niezwykle przyjemna. O ile to drugie się sprawdziło, pierwsze nie do końca. Otóż z drogi wzdłuż jeziora pojechałam prosto według mapy. Tylko że w terenie droga nie była tak prosta i się rozwidliła. Wybór trudny nie był - zamiast na fatalny bruk wjechałam na przyzwoity szuter. Tam też zauważyłam kamyczek. Dość przypadkowo, ponieważ w jakimś celu akurat ostro zahamowałam. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że kamyczek był jednak dość sporych rozmiarów, a do tego leżał przy samej drodze. 

Droga z mapy była chyba jednak drogą brukowaną, więc po kilku kilometrach pomału zaczęłam tracić orientację, gdzie mam jechać. Zaczęłam wybierać drogi o lepszej nawierzchni, później zwyczajnie przejezdne. Próbowałam również trzymać się szlaku, ale zrobiłam tylko pętle i to prowadząc rower pod bardzo stromą górkę. 

W końcu zawróciłam do zauważonej wcześniej drogi prowadzącej do Gdyni. Wprawdzie nieco ruchliwa, ale w końcu prowadząca w dobrym kierunku. Zjechałam znów dość okrężnie do Karwin, chwilę trzymając się rowerowego szlaku. W końcu znalazłam się w miejscu, skąd wiedziałam jak dojechać do domu. Jeszcze tylko szybki zjazd pustą Sopocką i koniec wesołej wycieczki. 
Trasa może nie była ani najłatwiejsza, ani najprzyjemniejsza, a widokowo tylko część atrakcyjna, ale taki odpoczynek jak nad jeziorem, czy szukając drogi do domu - to najlepsze, co może się przytrafić w tygodniu pracy. Pękło niemal 89km, umęczyłam się i wróciłam doładowana energią na następne dni :) 


Trasa rowerowa 1535973 - powered by Bikemap 

Krótka galeria

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Debiut morsowy i Żarnowiec

W lany poniedziałek większość 'normalnych' ludzi siedzi w rodzinnym gronie za stołem. Inni - jeżdżą rowerem. Ale zanim wsiadłam na rower, zadebiutowałam jako mors, o ile wiosenną kąpiel można tak nazwać. 
Było... chłodno w palce u rąk i nóg, ale skoro weszłam do wody 2 razy i się nawet dwa metry przepłynęłam to chyba nie tak źle :) W przyszłym sezonie trzeba będzie skosztować kąpieli prawdziwie zimowych! Ale wycieczka rowerowa, więc czas wsiadać na rower. Wystartowałam z Dębek, w kierunku Żarnowca. Droga szutrowa, sporo dziur, ale całkiem przyjemnie. Do Żarnowca pokusił mnie diabeł o skręcenie zgodnie ze szlakiem rowerowym. To był duży błąd. Droga bardzo grząska, do tego trochę błota. Gratulacje dla osoby projektującej szlak! W Żarnowcu zaczął się asfalt, wyjątkowo wyczekiwany, bo od początku jechało mi się po prostu źle :) ale nie zawsze musi być przecież super dobrze. Dalej pojechałam znaną mi drogą wzdłuż jeziora Żarnowieckiego. 
Po krótkim postoju na pomoście, skierowałam się pod elektrownię szczytowo pompową. Tu również znane mi widoki, ale miło jest odwiedzić stare kąty. Dla własnej satysfakcji podjechałam również kawałek pod górny zbiornik. Oj stromy to podjazd. 

Następnymi punktami programu miał być diabelski kamień oraz groty mechowskie, a wyszła tylko przejażdżka przez Tyłowo, Domatowo i Leśniewo w kierunku Wejherowa. Ostatni odcinek, przez Puszczę Darżlubską wiedzie piękną, leśną drogą. Początkowo kawałek szutru, ale później już tylko asfalt, po którym nic nie jeździ, a rowerem podróżuje się po prostu wyśmienicie. Pod koniec drogi, obok leśniczówki, znajduje się również śródleśny parking, z zadaszonymi stołami, mapą i miejscem na ognisko. Wyjątkowe lenistwo nie pozwoliło mi na zrobienie zdjęć tych okolic, ale na pewno tam wrócę się pokręcić. Za to na koniec zrobiłam rundkę po Wejherowie, przez które kilkukrotnie przejeżdżałam, a nigdy nie było mi po drodze by zwiedzić. Humor po trudach przejażdżki poprawił mi spotkany w kolejce podmiejskiej muzyk - zapalony rowerzysta, dzięki któremu powrót do domu minął mi błyskawicznie, a rewelacyjny humor dopisywał mi długo po powrocie do domu. 
Zrobiłam tego dnia niemal 60km, z czego 1/3 przypadła na drogi szutrowe, miejscami piaszczyste. Jechało się ciężko, ale wycieczka i tak udana. Rejon ten na pewno odwiedzę jeszcze nie raz. 


Trasa rowerowa 1533524 - powered by Bikemap 

Mikro galeria