Poranek niedzielny, po krótkim śnie, słońce za oknem - nic tylko jechać na jednodniówkę! Tak więc zapakowałam się w SKM i pojechałam do Lęborka. Tam szybko odnalazłam kierunek, w którym chciałam jechać i po chwili byłam już w cichym i pachnącym lesie. Na dzień dobry pod górę do tego trochę żołądek dokucza, ale humor dopisuje, aromat wilgotnego lasu wynagradza wszystko. Pierwszy, krótki przystanek - jezioro Osowo.
Dalej fantastyczne drogi, to przez las liściasty, to iglasty, to polana jakaś się trafi.
Wszędzie masa krzaków jagód - trzeba będzie się w sezonie tam wybrać, najeść się owoców :) Pokręciłam się, delektując się zapachem i dalej w drogę. Koło Bukowiny napotkałam stadko żurawi. Ależ głośne były! Do tego blisko, tuż koło drogi, a wcale nie uciekały, tylko pozowały do zdjęć.
W Bukowinie obejrzałam ładny kościół i dalej skierowałam się na Kamienicę Królewską. W jej okolicy skręciłam na czerwony szlak pieszy, który poprowadził mnie przez przepiękny, dość głęboki wąwóz wyrzeźbiony przez jakiś strumyk. Taka mała woda, a takie formy tworzy - przyroda jest niesamowita!
Następnie skręciłam zgodnie z czarnym szlakiem nad jezioro turzycowe. Znów trafiłam w fantastyczne miejsce - ciche, spokojne, piękne. Chciałoby się posiedzieć dłużej, ale sporo km przede mną a i chmury się zbierały, więc tylko zrobiłam trochę zdjęć, powygłupiałam się usiłując zrobić wesołe zdjęcia z samowyzwalacza i czas ruszyć dalej.
Szlak, którym jechałam momentami był zupełnie nieprzejezdny - koleiny, błoto, do tego złapał mnie deszcz, więc przeczekałam najgorsze pod rozłożystym drzewem. Następnie przez Mirachowo, gdzie odpuściłam dłuższe kręcenie się po okolicy, pojechałam w kierunku Kożyczkowa, na znany mi z wyprawki zjazd serpentyną. Gdy wyjechałam z lasu, pola parowały, z jednej strony nieśmiało wyglądało słońce, a w oddali widać było czarne chmury, z których lała się woda. Czyli kolejny fantastyczny widok tego dnia :)
Na serpentynie wiedziałam, że jest piasek i luźne kamienie, więc od początku starałam się jechać pomału. Ale przed najgorszym zakrętem nie wycelowałam, koło się rozjechało i pięknym ślizgiem położyłam się na asfalcie... Szybko sprawdziłam, czy rower i sprzęt cały, zlałam zimną wodą zakrwawiony nadgarstek, zrobiłam prowizoryczny opatrunek i ruszyłam w poszukiwaniu plastrów i wody utlenionej. Na szczęście kilkaset metrów dalej był sklep, więc zaopatrzyłam się i postanowiłam nigdy więcej nie jeździć bez apteczki :) (taaak, mądra magda po szkodzie...).
Dalej przez Chmielno, Kartuzy, Grzybno, Żukowo i Otomin kierowałam się powoli do Gdańska. Wiele miejsc było przepięknych, wiele panoram, dróg leśnych i polnych. Wyjazd zakończył się na 117km, z czego zdecydowana większość wypadła po drogach gruntowych, żwirowych itp. Widoki - absolutnie przepiękne. Wiele cichych, widać, że rzadko odwiedzanych miejsc. Na pewno nie raz wrócę w te okolice, szczególnie do lasów mirachowskich, gdzie nie zjeździłam nadal tego, co bym chciała.
Galeria